Noclegi
mieliśmy zarezerwowane wcześniej na trasie przejazdu. Codziennie w
innej miejscowości, tylko trzykrotnie spędziliśmy dwie noce w jednym
miejscu. Pozwalało to odpocząć od pakowania i dźwigania bagaży.
Nocowaliśmy w motelach sieci Motel 6, Super 8 i Days Inn.
Każdy
stara się przywieźć jakieś pamiątki z podróży. Dla siebie, dla swoich
bliskich, dla przypomnienia chwil, które się przeżyło i miejsc, w
których się było. Najlepiej aby były to przedmioty charakterystyczne
dla danego regionu, związane z kulturą czy zwyczajami ludzi. W
każdym z Visitor Center, które odwiedziliśmy można było spotkać
mniejszy lub większy sklepik z pamiątkami. Co można kupić w takim
sklepie? Są więc albumy, pocztówki i kalendarze, także kubki i koszulki z
nadrukowanym widoczkiem charakterystycznym dla danego parku. I wiele
innych drobiazgów tego typu. Najciekawsze są oczywiście pamiątki
związane z życiem i zwyczajami Indian, rdzennych mieszkańców tych ziem,
najczęściej przez nich wykonane. Należą do nich tomahawki, łuki i
strzały, różnego rodzaju bransoletki i wisiorki wykonane z koralików
bądź kamieni półszlachetnych. Także obrazki przedstawiające sceny z
życia Indian.
Wylatujemy
wieczorem. Lecimy takim samym, a może nawet tym samym samolotem Boeing
747-400. Trasa nieco inna, bardziej na południe od poprzedniego przelotu
- nad USA, nieco zahaczamy o Kanadę i dalej nad Atlantykiem. Nie
przelatujemy nad Grenlandią i Islandią jak poprzednio, może taka trasa, a
może z powodu erupcji wulkanu na Islandii. Lot
przebiega spokojnie ale lądowanie już nie. Nad Londynem szaleje burza.
Samolot długo krąży nad miastem co chwilę wpadając w turbulencje. W
pewnym momencie piorun uderzył w samolot - błysk, huk, poruszenie na
pokładzie. Lekko nie było ale wylądowaliśmy szczęśliwie.
Zmiana
stref czasowych sprawiła, że musieliśmy "oddać" te dziewięć godzin,
które "zaoszczędziliśmy" lecąc do Stanów. W Londynie jest już późne
popołudnie, do następnego lotu do Warszawy mamy ponad 3 godziny.
Spokojnie wydajemy ostatnie dewizy w sklepach bezcłowych nie wiedząc, że
mogą się jeszcze przydać. Zaniepokoił nas brak informacji o odprawie
pasażerów naszego samolotu. Okazało się, że nasz lot został odwołany.
Nie wiadomo z jakiego powodu - wulkanu, burzy czy też przelotu Bardzo
Ważnej Osobistości. Rozpoczęło się poszukiwanie bagaży, które przecież
miały lecieć tranzytem do Warszawy i przebukowywanie biletów. Kiedy to
wszystko już było załatwione "zrobiła" się godzina 23, a następny
samolot mieliśmy już rano. Z tego powodu zrezygnowaliśmy z oferowanego
noclegu i noc spędziliśmy na lotnisku jak wielu innych pasażerów.
Dostaliśmy bezpłatne vauchery na posiłek, który nieco podreperował nasze
nadwątlone długą już podróżą siły. Dalsza podróż przebiegła już bez zakłóceń. Tylko bus, który po nas już wyjechał do Warszawy musiał przyjechać drugi raz. I to już koniec wycieczki. Było, minęło - trochę szkoda.
Dzisiejszą, ostatnią noc na kontynencie amerykańskim spędziliśmy w Palm Springs. To
miasto położone jest 100 mil na wschód od Los Angeles, liczy ok. 50
tys. mieszkańców.